Skip Navigation
 

Proza » 2008

Pewnego razu za górą wysoką

 

Do serca przytuliła psa. Był malutki, jasno brązowy z czarną końcówką pyszczka. Pinczer miniaturka o imieniu Tofik. Nie zgodziła się, by obcięli mu uszy po urodzeniu. Wydawało jej się to nie ludzkie. Teraz patrzyła jak radośnie nimi macha i myślała jak to dobrze, że wtedy podjęła taką decyzję. Mówiła na niego "moja kochana Tofunia". Tylko on tak bezbłędnie wyczuwał jej nastrój. Gdy była smutna, przychodził, przez chwilę patrzył jej w oczy, a potem tulił się w zagięciach jej łokci. Wiedziała, że tak naprawdę został jej tylko on.

Po wydaniu dwóch pierwszych książek, które odniosły zaskakujący sukces, przyjaciele odwrócili się od niej, zawczasu uznając, że na pewno wkrótce "woda sodowa uderzy jej do głowy" i nie będzie wystawiać nosa poza pisanie oraz pieniądze, które zarobi. A może była to po prostu zazdrość. Przysyłali tylko kartki na święta, które nie zawierały żadnych informacji, oprócz życzeń. Wtedy - gdy w tłumie fanów czuła się sama jak palec - poznała jego.     

Była północ. Od kilku godzin siedziała nad brzegiem morza. W objęciach trzymała Tofika i nieobecnym wzrokiem patrzyła na ruch fal, który wystukiwał jednostajny rytm w jej uszach. Wiele razy zastanawiała się, dlaczego sama sobie pozwoliła na to wszystko, dlaczego dopuściła do tego, by bliżej się poznali i by dojrzało w nich uczucie tak niespodziewane i piękne, jak płatki śniegu w środku lata. Na początku chyba dlatego, że chciała w końcu poczuć się ważna dla kogoś. Tak bardzo bała się strachu i samotności, które odczuwała po stracie bliskich jej osób. On uważnie jej słuchał i sprawiał wrażenie, jakby każde jej słowo było na wagę złota. Potem wszystko potoczyło się tak szybko, że sama nie wiedziała, w którym momencie zaczął się ich romans.

Od początku zdawała sobie sprawę, że nie zostawi żony. Nie oddałby połowy majątku, na który w dużej mierze sam zapracował. Rozwód więc nie wchodził w rachubę, a ona całe życie nie potrafiłaby być „tą drugą” - kochanką ukrytą w cieniu, nie mogącą ujawnić swojego istnienia.

Nigdy nie rozumiała, jak ludzie mogą stawiać pieniądze i rzeczy materialne nad szczęście duchowe. Ona była "wolnym ptakiem". Kochała krople deszczu na twarzy i piasek na stopach, wiatr między rzęsami, promienie słońca we włosach. Połowę pensji przeznaczała na utrzymanie, a resztę na rożne rzeczy, które sprawiały jej przyjemność. Każdy dzień umilała sobie w taki sposób, by stawał się wyjątkowy i przynosił kolejne ciepłe wspomnienie, dające siłę, by mocniej żyć.

Bardzo się różnili i może właśnie to przyciągnęło ich do siebie, sprawiając, że na chwilę stali się jednością. 

Mieszkała nad morzem. On po drugiej stronie Włoch. Spotkali się w górach. Była na urlopie, a on przyjechał na sympozjum naukowe. Dziwił się, jak na wakacjach można pisać książkę. "Na urlopie się relaksuje" – twierdził. Nie rozumiał, że ona pisząc – odpoczywała.    

Spacerowali, nawzajem sobie o sobie opowiadali i oboje z zachwytem chłonęli nowe informacje. Wieczory i noce spędzali przy kominku, a płomienie ognia chłonęły tajemnice, które nigdy nie wyszły poza drewniane ściany wynajętego domku.  

Po tygodniu musieli się rozstać, ale regularnie co dwa tygodnie wracali w to samo miejsce. Nie pytała, jak wyjaśnia to żonie. Nie chciała nic o niej wiedzieć. Wiedziała tylko, że jest i to było już dla niej zbyt dużo.

O nich nikt nie wiedział. Ich związek istniał, ale dla świata go nie było. Jak wymiana wirtualnych wiadomości, które można skasować jednym kliknięciem. Nie znali nawet swoich adresów zamieszkania, bowiem nie było takiej potrzeby.    

W głębi serca była szczęśliwa. Jeszcze nigdy przy nikim nie czuła się taka bezpieczna i kochana. On z kolei twierdził, że ona nie kocha tylko sercem, ale całą sobą.

Gdy słuchała go tak przez kilka miesięcy, w pewnym momencie pomyślała, że może dzięki ich znajomości uległa zmianie hierarchia jego życiowych wartości. Odważyła się poruszyć ten temat, ale on bardzo się zdenerwował i wygłosił mowę o małżeństwie, pieniądzach i o tym, że nic więcej mu nie zostało. Wtedy ostatecznie zrozumiała, że nigdy nic się nie zmieni.

Gdy weekend dobiegł do końca, pożegnała się z nim najczulej jak potrafiła. Wiedziała, że jest to ich ostatnie spotkanie. Wiedziała też, że nigdy nie zapomni uczuć i więzi, które ich łączyły. Tego się nie zapomina.     

Nie odbierała jego telefonów. Po miesiącu przestał dzwonić. Gdy wydawała nowe książki, pisał krótkie wiadomości mailowe, że kupił, że czytał i że podobają mu się tak samo, jak wszystkie poprzednie. Za każdym razem czytała to z zaciśniętymi ustami i policzkami mokrymi od spływających łez. Wiedziała, że odeszła bez ostrzeżenia, ale nie mogła postąpić inaczej.  

Dzisiaj, po dwóch latach, siedziała nad brzegiem morza. Była północ. Na kartce papieru pisała list:  

 "Dopiero teraz jestem w stanie się z Tobą pożegnać. Wiem – nie odchodzi się tak po prostu, bez słowa. Nie mogłam inaczej. W przeciwnym razie pewnie nigdy nie zrobiłabym tego kroku. Wierzę, że już dawno mi wybaczyłeś, a właściwie wiem to na pewno. Ja sobie wybaczyłam dopiero wczoraj. Nie mogłeś się zmienić. Takim Cię poznałam i pokochałam. Dziękuję, że Ty pozwoliłeś mi zostać sobą. Nie zmieniłam się, ale uczę się życia od nowa.

Kupiłam kominek do domu. Wiem, że to śmieszne – kominek nad morzem, ale bez jego płomienia nie potrafię zasnąć. Wszystkie Twoje maile zachowuję w skrzynce, ale proszę… nigdy już nie wracaj. Drugi raz nie przeżyję."

Gdy skończyła, podarła kartkę na małe kawałki i wrzuciła w toń morskich fal. Wstała. Powolnym krokiem ruszyła wzdłuż brzegu. Jutro znowu umili sobie dzień, aby przyniósł kolejne ciepłe wspomnienie, dające siłę, by mocniej żyć. 

Do serca przytuliła psa...

 
 
« powrót|drukuj