Skip Navigation
 

Proza » 2004

Przemiana

 

Przy stoliku samotnie siedział mężczyzna. W lewej ręce trzymał drinka, którego sączył małymi łykami w krótkich odstępach. Był dość młody, lecz rysy jego twarzy sprawiały, że z łatwością można było posądzić go o co najmniej kilka lat więcej. Miał blade, smutne usta i smutne, lekko zamglone oczy, co wskazywało, że nie był to jego pierwszy drink. Co jakiś czas wydawał głuche odgłosy kaszlu, wydychając resztki dymu z zapalonego papierosa.

Smętnym wzrokiem krążył po niedużej sali lokalu, który znał już na pamięć po wielokrotnych wizytach. Nagle jego oczy zatrzymały się na drzwiach wejściowych, otwieranych z dużym rozmachem. Ujrzał dwie kobiety, idące pewnym krokiem, w towarzystwie kilku mężczyzn. Były piękne. Zgrabne, roześmiane i pochłonięte wzajemną rozmową. Usiadły przy barze i zamówiły Malibu z mlekiem.

Mężczyzna objął wzrokiem pierwszą z nich. Miała proste blond włosy, które delikatnie opadały jej na ramiona, a na grzywce prześwitywały cieniutkie jaśniejsze pasemka. Brzoskwiniowa cera, niebieskie oczy i kremowa sukienka do kostek nadawały jej wygląd Anioła, którego grzech byłoby dotknąć.

Płynnie przesunął wzrok na drugą kobietę, która właśnie delektowała się odrobiną zawartości swojej literatki. Była zupełnie inna. Długie ciemne włosy tworzyły niewielkie, regularne fale, bezszelestnie oplatając jej szyję i plecy. Czerwona sukienka podkreślała złotą opaleniznę, a ciemne oczy jaśniały tajemniczym blaskiem. Wilgotne usta lśniły malinową świeżością i delikatnie poruszały się w rytm wypowiadanych słów.

Mężczyzna spuścił głowę, by zapalić kolejnego papierosa. Nagle ogarnęło go dziwne przeczucie i poczuł krople zimnego potu na plecach. Powoli skierował oczy z powrotem w stronę tej pięknej istoty i zamarł w bezruchu.

- To niemożliwe. To nie może być ona. Przecież... Nie. Nie wierzę. To nierealne – powtarzał w myślach. 

W jego głowie kotłowało się teraz tysiące obrazów, które układały się we wspomnienie tamtego dnia, tamtej chwili, której nie chciał pamiętać. W uszach dudnił mu jego własny głos:

- Myślałaś, że mogę Cię pokochać?! Popatrz na siebie! Jesteś głupią, bezużyteczną kaleką, która nie nadaje się do niczego! Jesteś żałosna!

Siedziała na podłodze, z wielkim wysiłkiem podpierając się rękami o ścianę, z trudem łapiąc oddech. Mokrymi i popękanymi od łez ustami, szeptem wypowiedziała:

- Kaczątko zawsze przemienia się w łabędzia, a myśliwemu w końcu braknie naboi. Przekonasz się o tym. Przysięgam! A teraz wynoś się!

Nie zrozumiał wtedy jej słów i bez zastanowienia wybiegł z domu, pozostawiając po sobie odgłos zatrzaśniętych drzwi.

Od tamtej chwili minęło osiem lat. Teraz siedziała niedaleko niego. Nie widziała go. A on nie spuszczał z niej wzroku. Nagle wstała. Powolnym, pewnym krokiem wyszła na środek sali i zaczęła tańczyć.

Parkiet był prawie pusty, tylko gdzie niegdzie na brzegach widać było poruszające się sylwetki. Nie zwracała na to uwagi. Z głośników wydobywały się takty wolnej muzyki o lekko cygańskim brzmieniu, które delikatnie obejmowały jej ciało. A ona... wśród nieco przyciemnionych świateł poruszała się jak zaklęta. Zamknęła oczy. Nie widziała nic, ani nikogo. Nie słyszała odgłosów zachwytu. W uszach brzmiała jej tylko melodia, która porywała ją w wir tego, co kochała nad życie. W wir tańca. Nieduże stopy odziane w skórzane, czarne, błyszczące szpilki, wystukiwały rytm o deseczki parkietu. Długie nogi rysowały niewidzialne figury, stawiały precyzyjne kroki, ale zarazem tak naturalne i płynne, że miało się wrażenie, iż ona w ogóle nie zastanawia się nad swoimi ruchami.

I nie zastanawiała się. Ciało samo ja niosło. Czerwona sukienka z prawej strony posiadała wysoki, "odważny" rozporek, spod którego co chwilę delikatnie wysuwało się długie, opalone udo. Przyciągało to wzrok mężczyzn, którzy powoli zaczynali gromadzić się wokół parkietu. A ona  tańczyła dalej. Położyła dłonie na biodrach, którymi wykonywała niewielkie, powolne koła. Długie ciemne włosy delikatnie opierały się na pośladkach, a przy każdym obrocie przykrywały ramiona, tworząc rozdmuchany płaszcz. W tej chwili nie była zwykłą kobietą. Wyglądała jak bogini - rozpalona i pobudzona tańcem do granic.

Zgromadzeni dokoła niej mężczyźni zaczęli klaskać. Współtowarzyszka tańczącej siedziała przy barze, pijąc swoje Malibu i rozbawiona sytuacją, naśmiewała się z tłumu napalonych, obserwujących facetów.

Mężczyzna siedzący przy stoliku nie spuszczał wzroku z tancerki. Na jej twarzy malował się tajemniczy uśmiech. Lekko przygryziona dolna warga uwydatniała radość i zachwyt, z jakim kobieta tańczyła. Nagle otworzyła oczy i przypadkiem go zobaczyła. Zatrzymała się  i uśmiechnęła z odrobiną ironii. Od razu go poznała. Mężczyzna zmieszany spuścił wzrok.

Podeszła do baru, zamówiła wódkę z lodem i zaczęła kierować się w stronę jego stolika. Bez słowa postawiła szklankę na blacie i jednym ruchem pchnęła bliżej niego. Siedział nieruchomo i nie był w stanie wypowiedzieć słowa. Ona odezwała się pewnym głosem:

- Kaczątko zawsze przemienia się w łabędzia. Ty nie masz już mocy, by mnie zabić.

 
 
« powrót|drukuj